Nawrócenia. Urodziłem się w tzw. przeciętnej katolickiej polskiej rodzinie. Niedługo po odebraniu sakramentu bierzmowania, na fali młodzieńczego buntu pogniewałem się na Pana Boga za to, że nie chciał być gwarantem i wykonawcą moich życiowych planów. Na studia nie zdałem, odbyta służba wojskowa podniszczyła mi zdrowie fizyczne i przybiła duchowo. Wraz z utratą sensu życia znikała jego radość i w pewnym momencie zorientowałem się, że mijające dni wartościuję ilością wypitego alkoholu. Odrzucone uczucie przepełniło szalę do tego stopnia iż stanąłem w otwartym oknie na 15 piętrze. Przeraziłem się wtedy i sam nie wiedząc jak i kiedy znalazłem się w kaplicy parafialnego kościoła p/w Wszystkich Świętych przed kopią jasnogórskiego obrazu Maryi. W intencji osoby, która odrzuciła moje uczucie poszedłem na pielgrzymkę. Dziś wspominam to z uśmiechem, ale nie mogłem się nadziwić jak to możliwe, że Bóg pozwala osobie z taką przeszłością wędrować ramię w ramię z takimi chodzącymi świętościami jak napotkani tam ludzie. Do dziś zresztą nie potrafię bez wzruszenia graniczącego ze łzami, wysłuchać przypowieści o synu marnotrawnym. Wróciłem, i zostałem przyjęty dokładnie tak jak on. Poznałem na pielgrzymce Anię. Nie była to "miłość od pierwszego wejrzenia" i sam nie potrafiłem sobie wówczas wytłumaczyć dlaczego będąc uczuciowo związanym z inną dziewczyną w tydzień po pielgrzymce zawitałem w progi Ani. A potem znów za tydzień ... a potem częściej ... Pokazywała mi Boga i Jego do nas miłość. Wskazała 13 rozdział Listu do Koryntian, po lekturze którego przestałem myśleć o dotychczasowej sympatii w kategoriach, że ją kochałem. Zaprosiła na spotkanie wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym "Zwiastowanie" no i "zaczęło się". Rekolekcje Ewangelizacyjne Odnowy kończyły się modlitwą wstawienniczą o wylanie darów Ducha Świętego. Pan skierował do mnie Słowo, w którym mówił, że obdarza mnie darem wytrwania na Jego drodze. Trochę się drapałem w głowę nie wiedząc za bardzo co z tym zrobić. Z daru mądrości słowa byłem zadowolony spodziewając się pomocy w "przegadywaniu" potencjalnych adwersarzy, ale dar wytrwania ... ? A tu inni otrzymywali dary proroctwa, języków i inne ... Znów się dziś uśmiecham do tamtych czasów gdy nie wiedziałem z jakim skarbem wracam. Z Anią było nam trochę ciężko. Ona nie miała wcześniej chłopaka ani brata, ja dziewczyny ani siostry. W dodatku dwa mocne charaktery z poczuciem własnej godności i przekonaniem o właściwości swojego patrzenia na świat. Nie mogliśmy bez siebie wytrzymać dnia, a spędzając go męczyliśmy się. Trzy lata "chodzenia ze sobą" i otrzymaliśmy Słowo, w którym Pan wyraził wolę abyśmy się rozstali. Długie i bolesne 9 miesięcy rozstania przeżyłem z głęboką świadomością iż to nieprawda, że nie jesteśmy dla siebie i wiedząc dobrze, że żadne z nas nie spotka więcej w życiu osoby, przez którą zostanie tak pokochane. Wypełniłem jednak wolę Bożą, nie odwróciłem się od Niego, nasiliłem działania by Go lepiej poznać i pełniej Mu służyć. I stało się, że po kolejnych przeżytych razem rekolekcjach otrzymaliśmy światło, że dojrzeliśmy już do tego by stworzyć wspólnotę. Rok później pobraliśmy się a sens tamtego rozstania odkrywaliśmy przez lata i odkrywać będziemy pewnie jeszcze długo. Ja przestałem o wszystko pytać Anię aby mi tłumaczyła kim jest Bóg, nauczyłem się modlić, słuchać, rozeznawać, samodzielnie wzrastać. Oboje zaś mamy głębokie przekonanie, że tworzymy dziś zdrową i szczęśliwą rodzinę dlatego, iż posłuszeństwo woli Bożej przedkładamy nad nasze pragnienia i wyobrażenia o właściwości naszych ludzkich rozwiązań. Dojrzewania. Odbywając zasadniczą służbę wojskową zwichnąłem obojczyk. Uraz taki powoduje nadzwyczajną łatwość ponownych zwichnięć przez nadwyrężenie torebki stawowej. Ponieważ wiąże się to z "wyłączeniem z życia" na dwa/wiecej miesięcy (gipsowa zbroja od pasa po szyję) a ja nosiłem się właśnie z zamiarem założenia rodziny, miałem poważne obawy co do późniejszej możliwości jej utrzymania (zwolnienia, renty i nie wiadomo co jeszcze). Poddałem to pod modlitwę wstawienniczą braci ze wspólnoty i zostało skierowane do mnie Słowo zawierające m/in zwrot: "dotykam twego ciała". Zinterpretowałem to sobie jako gwarancję nie powtórzenia się urazu. Po piątym z kolei urazie :-) poprosiłem pasterza wspólnoty o poważniejszą na ten temat rozmowę i wspólną modlitwę. Skorygował on moją bardzo niedojrzałą i "roszczeniową" postawę wobec Boga wyrażając opinię, że daje On wiedzę, umiejętności i możliwości lekarzom po to abyśmy z nich korzystali. Człowiek też jest narzędziem, poprzez które Bóg dokonuje swych dzieł (mówi przez proroka, naucza przez katechetę, przebacza przez spowiednika). Po operacji polegającej na wszczepieniu czegoś w rodzaju "ogranicznika drzwi w samochodzie" do mojego stawu barkowego, do dziś dnia uraz się nie powtórzył. Zachwytu. Chciałbym też podzielić się z Wami przeżyciem, które stało się moim udziałem gdy odprawiałem rekolekcje ignacjańskie w Czechowicach-Dziedzicach. Jest tam klasztor o.o. Jezuitów, w nim dom rekolekcyjny i kościół parafialny. Przed wejściem do kościoła prostokątny placyk a z niego około stumetrowa alejka prowadzi do najbliższej ulicy. Z okna w pokoju przyglądałem się parafianom uczestniczącym w niedzielnej Mszy Świętej. Duża część z nich nie zechciała na Eucharystię wejść do kościoła lecz stała na zewnątrz choć było jeszcze miejsce. Stały małżeństwa w "poważnym" wieku, młode rodziny z dziećmi, które ojcowie przyprowadzili by przekazać im wiarę, stały osoby samotne, stała młodzież. Pojedynczo lub w małych grupkach parafianie rozlokowali się na placyku i na całej długości alejki. "Rekordziści" osiągnęli dystans ok. 90 m tzn. prawie przy samym chodniku obok ulicy. Grupa stojących tam dziewcząt w wieku licealnym, podczas Przeistoczenia przykucnęła, lecz nie na jedno kolano tylko tak, jak kuca się w lesie po opuszczeniu autokaru. Utworzywszy w ten sposób krąg, nie przerywały interesującej z pewnością rozmowy. Ok. 10 m bliżej stał pan z siwymi włosami w wieku kojarzącym się z życiową mądrością i dojrzałością w wierze, wynikającą z bliskiego w czasie stanięcia przed Bogiem. Ujrzałem księdza, który wyszedł by zebrać ofiarę na tacę. Starszy już człowiek łysiejący o lekko przygarbionej sylwetce, robiący wrażenie dość już zmęczonego życiem stawiając małe kroczki pokornie dreptał wzdłuż i wszerz placyku od młodej pani w futrze do kilkunastoletnich wyrostków wciśniętych w najdalszy kąt. Na ten widok pomyślałem: "To nie tak! Wychodzenie do tych ludzi i wywieszanie im głośnika utwierdza ich jedynie w przekonaniu, że postępują właściwie. Dojrzała miłość polega przecież na mówieniu prawdy i wzięciu na siebie emocji upomnianej osoby kiedy zostanie się nie zrozumianym". Wydawało mi się, że w postawie niektórych parafian, w ich spojrzeniu, gestach i sposobie wrzucania pieniędzy widzę rodzaj satysfakcji, że ten ksiądz, który "poucza" ich z ambony i konfesjonału wychodzi teraz do nich kierowany zapewne chciwością. Ksiądz tymczasem drepcząc powoli skierował się wgłąb alejki. Wtedy dopiero otworzyły mi się oczy! Kilka osób stojących mniej więcej w połowie, sięgnęło do kieszeni po portfele, jakby dotąd nie byli pewni czy ksiądz do nich wyjdzie. On tymczasem zygzakiem przemierzał długie metry dzielące od siebie parafian. Pan z siwymi włosami najpierw jakby niepewnie przestępując z nogi na nogę zrobił nieśmiały krok do przodu. Gdy ksiądz zbliżył się bardziej, pan wyraźnie już postąpił ze trzy albo cztery kroki wychodząc mu naprzeciw. Za jego przykładem trochę do przodu podeszła też grupa nastolatek, zaraz potem wracając na miejsca. Dobre pół minuty wracał ksiądz jakby z dalekiej wyprawy. Wpatrywałem się w niego jak oniemiały i choć jestem powściągliwy w okazywaniu uczuć, zapłakałem. Choć Pan przeprowadzał mnie już któryś dzień przez "pustynię", nie udzielając mi się specjalnie na kontemplacji, to w tym momencie ujrzałem Go tryumfującego w swojej miłości. Ujrzałem Go wjeżdżającego na drepczącym jak ów ksiądz osiołku i uśmiechającego się łagodnie do mieszkańców Jerozolimy, razem ze mną machających palemkami. Ujrzałem Go kochającego tych, co za kilka dni zakrzyknąć mieli: "na krzyż z nim". Odczułem boleść i wstyd, o które się tak (nie bardzo zresztą wytrwale) starałem w tych rekolekcjach. Nie zdobyłem się by opowiedzieć księdzu o tym, jakim stał się dla mnie świadectwem choć nigdy nie słyszałem nawet jego kazania. A może i bez tej rozmowy modli się bym wytrwał w postanowieniu nie wglądania w cudze wady i proszenia Pana o pokorę. Nie wiem też, czy dane mu było lub będzie ujrzenie kiedyś któregoś z tych parafian na Mszy Św. wewnątrz kościoła. A może nie jest mu to potrzebne. W dzień później zrodził się we mnie taki wiersz: Z grzbietu swojego osiołka uśmiechasz się łagodnie do mnie machającego palemką i wołającego: hosanna A przecież musisz wiedzieć że jutro znów moja pycha młotkiem mojego lenistwa wbije w Twe ręce i nogi gwóźdź mego grzechu gdy znów w swym sercu osądzę bliźniego
Urodziłem się w tzw. przeciętnej katolickiej polskiej rodzinie. Niedługo po odebraniu sakramentu bierzmowania, na fali młodzieńczego buntu pogniewałem się na Pana Boga za to, że nie chciał być gwarantem i wykonawcą moich życiowych planów. Na studia nie zdałem, odbyta służba wojskowa podniszczyła mi zdrowie fizyczne i przybiła duchowo. Wraz z utratą sensu życia znikała jego radość i w pewnym momencie zorientowałem się, że mijające dni wartościuję ilością wypitego alkoholu. Odrzucone uczucie przepełniło szalę do tego stopnia iż stanąłem w otwartym oknie na 15 piętrze. Przeraziłem się wtedy i sam nie wiedząc jak i kiedy znalazłem się w kaplicy parafialnego kościoła p/w Wszystkich Świętych przed kopią jasnogórskiego obrazu Maryi. W intencji osoby, która odrzuciła moje uczucie poszedłem na pielgrzymkę. Dziś wspominam to z uśmiechem, ale nie mogłem się nadziwić jak to możliwe, że Bóg pozwala osobie z taką przeszłością wędrować ramię w ramię z takimi chodzącymi świętościami jak napotkani tam ludzie. Do dziś zresztą nie potrafię bez wzruszenia graniczącego ze łzami, wysłuchać przypowieści o synu marnotrawnym. Wróciłem, i zostałem przyjęty dokładnie tak jak on. Poznałem na pielgrzymce Anię. Nie była to "miłość od pierwszego wejrzenia" i sam nie potrafiłem sobie wówczas wytłumaczyć dlaczego będąc uczuciowo związanym z inną dziewczyną w tydzień po pielgrzymce zawitałem w progi Ani. A potem znów za tydzień ... a potem częściej ... Pokazywała mi Boga i Jego do nas miłość. Wskazała 13 rozdział Listu do Koryntian, po lekturze którego przestałem myśleć o dotychczasowej sympatii w kategoriach, że ją kochałem. Zaprosiła na spotkanie wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym "Zwiastowanie" no i "zaczęło się". Rekolekcje Ewangelizacyjne Odnowy kończyły się modlitwą wstawienniczą o wylanie darów Ducha Świętego. Pan skierował do mnie Słowo, w którym mówił, że obdarza mnie darem wytrwania na Jego drodze. Trochę się drapałem w głowę nie wiedząc za bardzo co z tym zrobić. Z daru mądrości słowa byłem zadowolony spodziewając się pomocy w "przegadywaniu" potencjalnych adwersarzy, ale dar wytrwania ... ? A tu inni otrzymywali dary proroctwa, języków i inne ... Znów się dziś uśmiecham do tamtych czasów gdy nie wiedziałem z jakim skarbem wracam. Z Anią było nam trochę ciężko. Ona nie miała wcześniej chłopaka ani brata, ja dziewczyny ani siostry. W dodatku dwa mocne charaktery z poczuciem własnej godności i przekonaniem o właściwości swojego patrzenia na świat. Nie mogliśmy bez siebie wytrzymać dnia, a spędzając go męczyliśmy się. Trzy lata "chodzenia ze sobą" i otrzymaliśmy Słowo, w którym Pan wyraził wolę abyśmy się rozstali. Długie i bolesne 9 miesięcy rozstania przeżyłem z głęboką świadomością iż to nieprawda, że nie jesteśmy dla siebie i wiedząc dobrze, że żadne z nas nie spotka więcej w życiu osoby, przez którą zostanie tak pokochane. Wypełniłem jednak wolę Bożą, nie odwróciłem się od Niego, nasiliłem działania by Go lepiej poznać i pełniej Mu służyć. I stało się, że po kolejnych przeżytych razem rekolekcjach otrzymaliśmy światło, że dojrzeliśmy już do tego by stworzyć wspólnotę. Rok później pobraliśmy się a sens tamtego rozstania odkrywaliśmy przez lata i odkrywać będziemy pewnie jeszcze długo. Ja przestałem o wszystko pytać Anię aby mi tłumaczyła kim jest Bóg, nauczyłem się modlić, słuchać, rozeznawać, samodzielnie wzrastać. Oboje zaś mamy głębokie przekonanie, że tworzymy dziś zdrową i szczęśliwą rodzinę dlatego, iż posłuszeństwo woli Bożej przedkładamy nad nasze pragnienia i wyobrażenia o właściwości naszych ludzkich rozwiązań.
Odbywając zasadniczą służbę wojskową zwichnąłem obojczyk. Uraz taki powoduje nadzwyczajną łatwość ponownych zwichnięć przez nadwyrężenie torebki stawowej. Ponieważ wiąże się to z "wyłączeniem z życia" na dwa/wiecej miesięcy (gipsowa zbroja od pasa po szyję) a ja nosiłem się właśnie z zamiarem założenia rodziny, miałem poważne obawy co do późniejszej możliwości jej utrzymania (zwolnienia, renty i nie wiadomo co jeszcze). Poddałem to pod modlitwę wstawienniczą braci ze wspólnoty i zostało skierowane do mnie Słowo zawierające m/in zwrot: "dotykam twego ciała". Zinterpretowałem to sobie jako gwarancję nie powtórzenia się urazu. Po piątym z kolei urazie :-) poprosiłem pasterza wspólnoty o poważniejszą na ten temat rozmowę i wspólną modlitwę. Skorygował on moją bardzo niedojrzałą i "roszczeniową" postawę wobec Boga wyrażając opinię, że daje On wiedzę, umiejętności i możliwości lekarzom po to abyśmy z nich korzystali. Człowiek też jest narzędziem, poprzez które Bóg dokonuje swych dzieł (mówi przez proroka, naucza przez katechetę, przebacza przez spowiednika). Po operacji polegającej na wszczepieniu czegoś w rodzaju "ogranicznika drzwi w samochodzie" do mojego stawu barkowego, do dziś dnia uraz się nie powtórzył.
Chciałbym też podzielić się z Wami przeżyciem, które stało się moim udziałem gdy odprawiałem rekolekcje ignacjańskie w Czechowicach-Dziedzicach. Jest tam klasztor o.o. Jezuitów, w nim dom rekolekcyjny i kościół parafialny. Przed wejściem do kościoła prostokątny placyk a z niego około stumetrowa alejka prowadzi do najbliższej ulicy. Z okna w pokoju przyglądałem się parafianom uczestniczącym w niedzielnej Mszy Świętej. Duża część z nich nie zechciała na Eucharystię wejść do kościoła lecz stała na zewnątrz choć było jeszcze miejsce. Stały małżeństwa w "poważnym" wieku, młode rodziny z dziećmi, które ojcowie przyprowadzili by przekazać im wiarę, stały osoby samotne, stała młodzież. Pojedynczo lub w małych grupkach parafianie rozlokowali się na placyku i na całej długości alejki. "Rekordziści" osiągnęli dystans ok. 90 m tzn. prawie przy samym chodniku obok ulicy. Grupa stojących tam dziewcząt w wieku licealnym, podczas Przeistoczenia przykucnęła, lecz nie na jedno kolano tylko tak, jak kuca się w lesie po opuszczeniu autokaru. Utworzywszy w ten sposób krąg, nie przerywały interesującej z pewnością rozmowy. Ok. 10 m bliżej stał pan z siwymi włosami w wieku kojarzącym się z życiową mądrością i dojrzałością w wierze, wynikającą z bliskiego w czasie stanięcia przed Bogiem. Ujrzałem księdza, który wyszedł by zebrać ofiarę na tacę. Starszy już człowiek łysiejący o lekko przygarbionej sylwetce, robiący wrażenie dość już zmęczonego życiem stawiając małe kroczki pokornie dreptał wzdłuż i wszerz placyku od młodej pani w futrze do kilkunastoletnich wyrostków wciśniętych w najdalszy kąt. Na ten widok pomyślałem: "To nie tak! Wychodzenie do tych ludzi i wywieszanie im głośnika utwierdza ich jedynie w przekonaniu, że postępują właściwie. Dojrzała miłość polega przecież na mówieniu prawdy i wzięciu na siebie emocji upomnianej osoby kiedy zostanie się nie zrozumianym". Wydawało mi się, że w postawie niektórych parafian, w ich spojrzeniu, gestach i sposobie wrzucania pieniędzy widzę rodzaj satysfakcji, że ten ksiądz, który "poucza" ich z ambony i konfesjonału wychodzi teraz do nich kierowany zapewne chciwością. Ksiądz tymczasem drepcząc powoli skierował się wgłąb alejki. Wtedy dopiero otworzyły mi się oczy! Kilka osób stojących mniej więcej w połowie, sięgnęło do kieszeni po portfele, jakby dotąd nie byli pewni czy ksiądz do nich wyjdzie. On tymczasem zygzakiem przemierzał długie metry dzielące od siebie parafian. Pan z siwymi włosami najpierw jakby niepewnie przestępując z nogi na nogę zrobił nieśmiały krok do przodu. Gdy ksiądz zbliżył się bardziej, pan wyraźnie już postąpił ze trzy albo cztery kroki wychodząc mu naprzeciw. Za jego przykładem trochę do przodu podeszła też grupa nastolatek, zaraz potem wracając na miejsca. Dobre pół minuty wracał ksiądz jakby z dalekiej wyprawy. Wpatrywałem się w niego jak oniemiały i choć jestem powściągliwy w okazywaniu uczuć, zapłakałem. Choć Pan przeprowadzał mnie już któryś dzień przez "pustynię", nie udzielając mi się specjalnie na kontemplacji, to w tym momencie ujrzałem Go tryumfującego w swojej miłości. Ujrzałem Go wjeżdżającego na drepczącym jak ów ksiądz osiołku i uśmiechającego się łagodnie do mieszkańców Jerozolimy, razem ze mną machających palemkami. Ujrzałem Go kochającego tych, co za kilka dni zakrzyknąć mieli: "na krzyż z nim". Odczułem boleść i wstyd, o które się tak (nie bardzo zresztą wytrwale) starałem w tych rekolekcjach. Nie zdobyłem się by opowiedzieć księdzu o tym, jakim stał się dla mnie świadectwem choć nigdy nie słyszałem nawet jego kazania. A może i bez tej rozmowy modli się bym wytrwał w postanowieniu nie wglądania w cudze wady i proszenia Pana o pokorę. Nie wiem też, czy dane mu było lub będzie ujrzenie kiedyś któregoś z tych parafian na Mszy Św. wewnątrz kościoła. A może nie jest mu to potrzebne. W dzień później zrodził się we mnie taki wiersz:
Z grzbietu swojego osiołka
uśmiechasz się łagodnie do mnie
machającego palemką i wołającego: hosanna
A przecież musisz wiedzieć
że jutro znów moja pycha
młotkiem mojego lenistwa
wbije w Twe ręce i nogi
gwóźdź mego grzechu
gdy znów w swym sercu osądzę bliźniego
Ostatnio zamieszano: 18 czerwca 2002